tutys
Komentarze: 0
Mroźny podmuch wiatru rozwiał kasztanowe, pokryte kryształkami śniegu i
lodu, włosy Olfena. Wojownik zadrżał z zimna, poprawił skórzany hełm
zdobiony w dwa białe rogi i zmrużył oczy, chcąc dostrzec coś przez
śnieżycę. Ruszył powoli przed siebie, stawiając małe kroczki w śniegu
głębokim niemal na dziesięć cali. Nie uszedł nawet trzech yardów, kiedy
drogę zagrodziła mu szczelnie pokryta śniegiem skała. Olfen ostrożnie
obszedł ją z prawej strony, w pewnym momencie niemal wywracając się pod
wpływem kolejnego podmuchu wiatru. Za skałą wzniesie-nie, po którym się
wspinał, łagodniało, przechodząc w niewielki płaskowyż, pośrodku
którego rysowała się niewyraźnie sylwetka zniszczonej, gotyckiej
katedry. Olfen wykonał parę głębokich wdechów, napełniając płuca
lodowatym północnym powietrzem i poszedł dalej. Jednocześnie cały czas
uważnie rozglądając się na boki.
Strażnik wciąż gdzieś tam był i Olfen doskonale o tym wiedział.
Spojrzał na niewielkie rozcięcie na prawym ramieniu, z którego
nieprzerwanie sączyła się krew, niczym miód z pszczelego plastra.
Zacisnął zęby z bólu, kiedy metalowe kółeczka z których spleciona była
jego kolczuga rozdrapały ranę, poruszone podmuchem wiatru. Przeniósł
wzrok na katedrę, która nikła raz po raz, przesłaniana coraz silniejszą
śnieżycą. Olfen przyśpieszył kroku…
Wielka łódź sunęła rozbijając fale, pchana zachodnim wiatrem
i trzydziestoma parami wioseł długich na siedem yardów, które unosiły
się w górę i w dół, w rytm bębnów. Wielki, prostokątny żagiel, w
złoto-czerwone pasy, wyginał się pod wpływem kolejnych podmuchów.
Zwinięty czarny smok, namalowany pośrodku (identyczne przedstawienie
tworzyło galon statku) zdawał się wić na żaglu, niczym wąż gotowy by
zaatakować swą ofiarę.
Blisko rufy statku (wyrzeźbionej na
kształt wielkiego smoczego ogona) stał kasztanowo-włosy chłopiec.
Ubrany był w białe futro, bogato zdobione kryształami i kamieniami
szlachetny-mi. Przy pasie nosił krótki, starannie rzeźbiony mieczyk.
Sama jego rękojeść mogła być więcej warta, niż niejedna wioska.
Chłopiec spoglądał na morze. Wszędzie, jak okiem sięgnąć, były statki.
Dziesiątki stat-ków. Wszystkie podobne to tego, na którym on płynął,
lecz żaden nie dorównywał mu wielkością i pięknem. Na pokładach
dostrzegał tłoczących się żołnierzy (każdy nosił na głowie hełm
zdobiony rogami), gdzieniegdzie widział kobiety i mężczyzn skutych
łańcuchami, a także wielkie skrzynie wypełnione po brzegi
najróżniejszymi kosztownościami. Kilka statków ponadto posiadało na
dziobach pale z wbitymi nań głowami. Chłopiec doskonale wiedział czyje
to głowy.
- Widać już dom, Olfenie – Chłopiec odwrócił się gwałtownie. Ujrzał
wielkiego, bar-czystego mężczyznę, przywdzianego w piękną skórzaną
zbroję, długą szatę i misternie haftowany płaszcz. Gęsta broda i wąsy
skrywały spękane od zimna usta. Mężczyzna patrzył z góry pewnym i
zdecydowanym wzrokiem. Spod złotego hełmu, przyozdobionego w końskie
włosie, spływały dwa brązowawe warkocze. Tym, co jednak najbardziej
przykuwało uwagę w mężczyźnie, był wielki młot, który nosił na plecach.
Był on tak duży i – zapewne – tak ciężki, że potrzeba by co najmniej
trzech wojowników, by go w ogóle unieść, nie mówiąc już o skutecznej
walce. Mężczyzna nie potrzebował jednak nikogo to pomocy. Wielkie
muskuły były widoczne nawet pod grubym wil-czym futrem, które nosił.
- Ojcze... – szepnął chłopiec.
Mężczyzna rozczesał burzę jego kasztanowych włosów. Chłopiec uśmiechnął
się i wtulił w swego ojca. Stali tak wpatrując się w morze. Pierwsze
płatki śniegu poczęły delikatnie opadać na pokład statku.
- Widzisz Olfenie – mężczyzna odezwał się po długiej chwili wskazując
brzeg, do którego bezustannie się przybliżali – to nasz dom. Odden. Od
wieków nasi dziadowie rządzili tą wspania-łą krainą. – Spojrzał
poważnie na chłopca. – I ty też kiedyś będziesz, mój synu. Po mojej
śmierci będziesz tu władał ze swymi braćmi, tak jak i ja władam ze
swoim.
Olfen skinął głową. Mimowolnie spojrzał na łupy, które ze sobą wieźli,
jak i na nie-wolników, oraz – ale tylko przez krótką chwilę – na nabite
na pale głowy, a następnie przeniósł wzrok na przeciwległy brzeg, który
zdawał się być bardzo, bardzo odległy... Wreszcie podniósł rękę i
wskazał go palcem.
- Ojcze... a tam?
Mężczyzna zacisnął usta. Jego wzrok zmienił się. Milczał długo, aż wreszcie odezwał się ostrożnie cedząc każde słowo:
- To Őrgen, mój synu. Ziemia naszych odwiecznych wrogów.
Śnieżyca przybrała na sile. Olfen miał wrażenie, jakby wpadł do wielkiej beczki mleka. Bardzo zimnego mleka.
Śnieg zacinał prosto w twarz. Olfen powoli przedzierał się przez zaspy,
z każdym kro-kiem pochylany od coraz gwałtowniejszych podmuchów
mroźnego wiatru. Mimo grubej war-stwy odzieży, którą był okryty,
odczuwał z całą siłą przenikliwe zimno. Buty z niedźwiedziego futra
dawno już przestały zapewniać ochronę przed mrozem. Olfen niemal
stracił czucie w sto-pach. Na dodatek rana w prawym ramieniu pulsowała
nieustępliwym, tępym bólem.
Stara katedra była coraz bliżej; piętrzyła się przed nim ogromna i
posępna. Choć oddalona jeszcze, Olfen bez problemu spostrzegł
zrujnowaną fasadę, zawalone całe prawe skrzydło, całko-wicie zniszczony
transept i ułamaną wpół lewą wieże (a i prawa przypominała raczej stos
kamie-ni). Wszędzie leżały, porozrzucane po całym płaskowyżu,
pokruszone kamienne bloki, częścio-wo przykryte śniegiem. Były to
resztki dawno nie istniejących już szkarp i łuków przyporowych katedry.
W miarę jak zbliżał się do starej świątyni, Olfen nabierał graniczącego
z pewnością przeczucia, że ta już dawno powinna była się zawalić.
Jakimś jednak cudem wciąż tam stała, ni-czym samotny monument, pośrodku
bezkresnego morza śniegu i lodu.
Skrywając skarb, zapomniany przez ludzi i bogów.
Dwa ponure światełka, małe i jaskrawe niczym oczy mroźnej bestii,
zbudziły Olfena z długiego snu. Nie wiedział jak długiego. Jego pamięć
była ostatnią rzeczą na którą mógł teraz liczyć.
Z pozostałymi częściami jego umysłu i ciała nie było wcale lepiej. Nie
był w stanie poruszyć żadną kończyną, ani nawet obrócić głową. Każde
mrugnięcie powiekami zdawało się być straszną torturą. Chciał wiedzieć
gdzie jest, ale otępiałe zmysły odmawiały wszelkiej współ-pracy. Poza
dwoma migoczącymi światełkami nie widział nic, a w uszach czuł tylko
ciche dudni-enie i tępy, jednostajny dźwięk.
Jedna, powolna myśl przetoczyła się przez zamroczony umysł Olfena. Czy
tak wygląda śmierć? Nie wiedzieć czemu, Olfen był pewien, że nie.
Podświadomie wiedział, że żyje. Nie wiedział jednak gdzie jest, ani
czemu się tu znalazł. Na odpowiedzi musiał jeszcze poczekać.
Sporo czasu minęło zanim odzyskał wzrok, a następnie słuch. Wiedział
już, że leży na wielkim łożu w jakimś sporych rozmiarów pomieszczeniu,
które zapewne pełniło funkcję szpitala polowego (Olfen poznał to, po
głośnych krzykach oraz jękach rannych i umierających). Dwa światełka
zaś, w które nieprzerwanie się wpatrywał, były bladą lampką
przywieszoną do stropu. Słyszał też ciche rozmowy lekarzy, którzy wciąż
kręcili się koło jego łóżka. Próbował kogoś zawołać, ale z ust nie
wydobywał się żaden dźwięk. Wciąż nie mógł się poruszać.
Wiele godzin leżał tak wpatrując się w sufit, choć tak naprawdę nie
wiedział ile czasu minęło. Równie szybko mogły mijać minuty, godziny
albo dnie.
Ponownie zapadł w sen, z którego zbudził go donośny, tak dobrze znany
Olfenowi głos. Zdawał się zagłuszać wszystko inne – krzyki rannych,
kroki lekarzy, a nawet jednostajne dudnienie kropli deszczu, które
padały obficie na zewnątrz. Chciał krzyknąć, zawołać kogoś, albo choćby
wydać z siebie jakikolwiek dźwięk, nie był jednak w stanie. Jedyne, co
mógł robić, to słuchać tego upragnionego, ukochanego głosu. Głosu jego
ojca.
- Gdzie moi synowie? – usłyszał Olfen. Początkowo nie rozumiał.
Przecież tu jestem ojcze!, próbował krzyknąć, ale bezskutecznie.
Olfen nie dosłyszał odpowiedzi na pytanie swego ojca. Być może nikt jej
nie udzielił, ponieważ chwilę później wódz Oddenu zapytał ponownie.
Jego głos był znacznie głośniejszy i groźniejszy.
Tym razem ktoś odpowiedział. Na dość długą chwilę zapadło milczenie,
przerwane wreszcie przez ojca. Olfen wzdrygnął się słysząc te słowa.
Brzmiały cicho i przepełnione były rozpaczą, jakże niepodobną do zwykle
potężnego i mocnego głosu Grodssona, straszliwego wodza Oddenu!
- Wszyscy..?
Jeden z lekarzy udzielił odpowiedzi, której Olfen nie dosłyszał. Wychwycił jedynie swoje własne imię.
- Gdzie jest?! – wrzasnął Grodsson. Olfen usłyszał zbliżające się
kroki, a po chwili ujrzał – pierwszy raz od wielu miesięcy – swego
ojca, pochylonego nad jego łóżkiem. Policzki miał całe we łzach, a jego
twarz przedstawiała nieogarniętą rozpacz.
- Mój synu... – załkał, obejmując Olfena swymi muskularnymi ramionami. – Mój jedyny synu...
Jedyny? Olfen nie rozumiał. A co z Ejnarem, Grabenem i Sterssonem, oni też przecież muszą tu gdzieś...
Nagle pojął. Zrozumienie uderzyło go niczym grom z nieba. Łzy napłynęły mu do oczu.
- Ojcze... – jęknął. – Ojcze...
Głuche skrzypnięcie śniegu, tuż za plecami Olfena, było niemal
niedosłyszalne. To jednak wystarczyło, żeby wojownik nabrał pewności,
że coś znajduje się za nim, w odległości ledwie kilku stóp. Gdyby w tym
momencie obrócił się, chcąc potwierdzić swoje domysły, pewnie już by
nie żył. Zamiast tego gwałtownie rzucił się w bok, o włos unikając
ciosu potężnego miecza, który właśnie przeciął powietrze w miejscu,
gdzie jeszcze przed chwilą stał.
Przeklinając swoją nieostrożność, Olfen wygrzebał się z zaspy w którą
wpadł i rzucił do ucieczki. Biegł nie oglądając się za siebie, a mimo
to czuł obecność tego czegoś, co przed chwilą niemal nie przecięło go w
pół. Olfen dobrze wiedział, że to też biegnie, niechybnie zbliżając się
z nieokiełznaną, odwieczną rządzą zabijania. Doskonale wiedział z czym
ma do czynienia. I odpo-wiednio się wcześniej na spotkanie tego czegoś
przygotował.
Nie zatrzymując się ani na chwilę, Olfen dobył zza pazuchy mały,
szkarłatny sztylecik. Płatki śniegu, które odważnie opadły na jego
ostrze, momentalnie roztapiały się i łagodnie skapy-wały, by znów, po
zetknięciu z grubą warstwą śniegu pokrywającą podłoże, przerodzić się w
kry-ształłki lodu. Olfen skupił wzrok, chcąc zobaczyć coś przez
szalejącą zamieć. Katedra wciąż była daleko.
Oby nie było ZA daleko, pomyślał. Ścisnął sztylet w prawej dłoni i przyspieszył bieg.
Złociste promyki słońca wlewały się nieśmiało do rozległej komnaty
sypialnej przez wielkie, podwójne okno. Na zewnątrz słychać był radosne
śpiewy wiosennych ptaków, szelest zielonych liści poruszanych ciepłym,
południowym wiatrem, śmiech dzieci bawiących się w wojo-wników, donośne
wołania kupców...
Stryj Kirsen zwykł mawiać, że wiosenny poranek to najpiękniejsza chwila
na północy. Olfen wiedział, że to prawda. W krainie, gdzie przez
dziewięć miesięcy w roku trwała zima, człowiek nauczył się doceniać
każdy cieplejszy promyk słońca.
Kirsen... Olfen kochał stryja, ale nie rozumiał jego fanatycznej
nienawiści do Őrgard-czyków. Większość mieszkańców Oddenu – z królem
Grodssonem na czele – zdążyło już prze-baczyć niezliczone napaści,
morderstwa i grabieże południowców. Nawet zabójstwo królewskich synów
zostało niemal zapomniane. Czasy wojen z odwiecznymi wrogami już
minęły, czego dowo-dem miało być małżeństwo dziedziców obydwu tronów.
Olfen obrócił się w wielkim łożu i spojrzał na śpiąca u jego boku
kobietę. Za każdym razem, kiedy patrzył na swoją żonę, na nowo
zachwycał się jej pięknem. Adelaide posiadała liczne cechy
charakterystyczne dla mieszkanek swojej ojczyzny – ciemnobrązowe, lekko
kręcone włosy (kobiety w Oddenie miały włosy wyłącznie proste i jasne),
przenikliwe, duże jak kamyki, ciemnofioletowe oczy, gęste ciemne rzęsy,
pełne krwistoczerwone usta, mały, z lekka zadarty nos, delikatnie
zarysowane kości policzkowe, łagodny podbródek, wysokie czoło, rumiane
policzki, gładką, niemal jedwabną skórę, szczupła sylwetkę, wąskie
biodra i talię, długie nogi, okrągłe piersi i proste plecy. Miała też w
sobie coś ze swojej matki, która pochodziła z dalekiego wschodu –
brązową karnację, lekko skośne, żywe oczy, czułe place, długą szyję,
delikatne ramiona, małe stopy i dłonie, gęste brązowe brwi. Egzotyka i
łagodność jej matki, łączyły się dostojnością i ekspansywnością ojca –
zarówno w wyglądzie Adelaide, jak i w jej osobowości.
Mimo że jej ojciec był zabójcą Isaaca, Grabena i Sterssona (a i sam
Olfen niemal padł z ręki okrutnego króla Őrgenu), a ich małżeństwo
miało cele jedynie polityczne, to Olfen kochał Adelaide bardziej niż
kogokolwiek innego na świecie. Już dawno przestała być dla niego córką
odwiecznego wroga i żoną z obowiązku.
Słoneczny blask wlewał się do sypialni powoli i leniwie. Światło
delikatnie muskało nagie ramiona i plecy Adelaide, podkreślając
kształty jej smukłego ciała. Poranne ogniki, które wesoło tańczyły w
gęstych, brązowych włosach, zdawały się skupiać cały świat tylko na jej
osobie.
Olfen delikatnie chwycił placami kosmyk puszystych włosów Adelaide.
Chwilę napawał się ich miękkością, po czym schylił się i delikatnie
musnął ustami policzek dziewczyny. Adelaide poruszyła się w łóżku,
otworzyła oczy i spojrzała na Olfena. Patrzyli na siebie w milczeniu i
ze wzajemną miłością.
- Dzień dobry – szepnął po długiej chwili Olfen i pocałował czule swoją żonę.
Olfen biegł tak szybko, że nie zauważył wystającego spod śniegu
samotnego bloku kamienia, który musiał być pozostałością rozsypanej
fasady katedry. Lewa noga zaczepiła o ostry kamień, który rozdarł
futrzany but Olfena, boleśnie raniąc go w kostkę. Wojownik stracił
równo-wagę i padł przed siebie na twarz, uderzając jednocześnie o
kamienną, murszejącą ścianę kate-dry. Gwałtowne ogniki bólu rozdarły
stopę i czoło wojownika.
Olfen próbował wstać, ale natychmiast stracił równowagę i uderzył
plecami o stertę kamieni, która niewątpliwie musiała być kiedyś framugą
wrót do katedry. Kręciło mu się w gło-wie, a z czoła lała się
strumieniami krew, zalewając oczy.
Po kilku chwilach doszedł do siebie, wstał podtrzymując się ściany,
przetarł krew z twarzy i przystanął opierając się na prawej nodze,
jednocześnie cały czas wypatrując i nasłu-chując. Ból nie ustawał
jednak – głowa pulsowała coraz silniej. Co więcej, podczas upadku
zgubił sztylet – jedyną broń, która mogła mu pomóc pokonać Strażnika.
Ten jednak zniknął. Mimo to Olfen wiedział że czai się gdzieś w
śnieżycy, wyczekując na najlepszy moment, żeby zaatakować osłabionego
przeciwnika. A bez sztyletu, z tępym bólem głowy i ze skręconą (albo
złamaną) kostką Olfen nie miał zbyt dużych szans na pokonanie
prze-ciwnika, który już dwukrotnie niemal go zabił.
Olfen uważnie wpatrywał się w śnieżycę. Stał pod ścianą, zaraz obok
wielkich drzwi do katedry. Właściwie, to po drzwiach pozostały jedynie
porozrzucane kawałki przegniłego i zmurszałego drewna. Nieopodal po
lewej stronie, na kamiennej posadzce, leżały malutkie kolorowe
szkiełka, które niegdyś były zapewne witrażem, wypełniającym wielką
rozetę zaraz nad wejściem. Nad chodnikiem, dokładnie nad miejscem, w
którym stał Olfen, widniały resztki podpieranego na filarach daszku,
który – mimo opłakanego stanu – wciąż dość dobrze chronił przed
śniegiem.
Wielka, przestronna izba, rozświetlona tuzinami łagodnie płonących
knotów świec, huczała od donośnego gwaru tłumnie przybyłych
dostojników, możnowładców, szlachciców, panów ziemskich i lordów. Każdy
z nich, przybrany w najświetniejsze sukna i podszywane skóry,
rozprawiał ze swym sąsiadem o najważniejszych sprawach państwowych,
które zaraz miały być przedstawione przed obliczem króla.
Izba, która pełniła funkcję sali tronowej Grodssona, a jednocześnie
komnaty obrad rady szlacheckiej Oddenu, sprawiała monumentalne
wrażenie. Z sufitu, wysokiego na co najmniej dwadzieścia pięć stóp,
zwisały olbrzymie pozłacane świeczniki, płonące dziesiątkami wysokich
świec. Światło słoneczne, przebijające się przez olbrzymie gotyckie
okna, wykładane niezwykle szczegółowymi witrażami, zalewało izbę
kolorowym światłem. Ściany pokryte były misternie ha-ftowanymi
arrasami, mistrzowsko wykonanymi obrazami dawnych królów, dowódców i
bitew, a także kunsztownie zdobionymi posągami bogów północy. Zapewne
ściany sali tronowej przedsta-wiały wszystkie sceny i postacie z
historii Oddenu. Co więcej – izba mogłaby spokojnie pełnić funkcję
świątyni. Efekt sakralności podkreślało jeszcze naścienne malowidło
boga Korda – patrona władzy i królów – pokrywające ścianę za złotym
tronem Grodssona. Miejsca dla szlachty rozciągały się szerokim półkolem
wzdłuż dłuższych ścian sali. Możnowładcy zajmowali miejsca zależnie od
majątku, rangi, czy urodzenia – ci najważniejsi siadali najbliżej tronu
królewskiego, ci zaś mniej dostojni – pod ścianami. Wokół tronu, na
niewielkim obniżeniu, stało jeszcze pięć wspaniałych krzeseł, niewiele
tylko ustępujących złotemu tronowi – były to krzesła czterech synów
Grodssona, jego żony - królowej, oraz Adelaide – małżonki najmłodszego
syna, Olfena. I mimo że bracia Ofena nie żyli już od ponad szesnastu
lat, a królowa od trzydziestu sześciu, kiedy to zmarła przy porodzie
najmłodszego syna Grodssona, i tylko jedno krzesło (dwa, od kiedy do
Oddenu przybyła Adelaide) było zajęte w czasie obrad, to król stanowczo
zabronił usuwania pozostałych. W pałacu mówiono, że Grodsson, mimo tylu
lat, wciąż nie pogodził się ze stratą swoich synów i żony.
Olfen wiedział, że to prawda. Jego ojciec zmienił się od czasu tej
katastrofalnej wyprawy sprzed szesnastu lat. Wcześniej – pełen radości,
a jednocześnie dostojeństwa, potężny król, ale też i czuły ojciec,
Grodsson robił wszystko by zastąpić swym synom matkę. Znanym tylko
sobie sposobem, wśród masy państwowych obowiązków, znajdował czas na
podróże, polowania, wycieczki z synami, na naukę walki, czy wykłady o
historii Oddenu. Olfen zapamiętał go jako pogodnego i czułego boga. Bo
dzięki swojej wielkiej posturze, dostojności i mądrości, Grodsson był
dla Olfena niczym bóg.
To jednak było wcześniej. Po pogrzebie Ejnara, Grabena i Sterssona,
ojciec zmienił się nie do poznania. Zamknął się w sobie i w sprawach
państwowych, niemal nie poświęcając czasu Olfenowi. Jego oczy nie były
już pełne miłości – zagościła w nich nienawiść i ślepa chęć zemsty na
mordercach swoich synów. Wypowiedział krwawą wojnę Őrgenczykom, która
ciągnęła się przez ponad piętnaście lat, wyniszczając oba państwa.
Wreszcie, na skutek nalegań szlachty i niezadowolenia społeczeństwa,
Grodsson zgodził się zawrzeć pokój, którego dowodem miało być
małżeństwo dzieci obu władców. Mimo to król, choć publicznie deklarował
o przebaczeniu wszelkich win swoim południowym sąsiadom, nie zaniechał
swej zemsty. Wciąż kipiała z niego nienawiść, stał się jeszcze bardziej
przygnębiony i skryty w sobie. Olfen nie widział na jego ustach
uśmiechu od szesnastu lat i wątpił, czy jeszcze kiedykolwiek zobaczy.
Sala była już zapełniona gośćmi. Zapewne nikt z nich – zajętych tylko
sprawami polityki i gospodarki Oddenu, nie zwrócił uwagi na samotnego
kruka, który przysiadł na ośnieżonym parapecie jednego z pozbawionych
witraży okien. Ptak, czarny jak noc, skubnął dwa razy twardą ramę okna,
po czym rozejrzał się ciekawie po sali. Nie czekając długo, wleciał do
środka. Krążył chwilę pod sufitem, a następnie łagodnie opadł na poręcz
pustego tronu Grodssona. Olfen, który zajął już swoje miejsce – czwarte
po lewej ręce króla – między krzesłem Sterssona i Adelaide, zerknął na
kruka, który w bezruchu przyglądał się szlachcicom. Nagle ptak odwrócił
głowę i spojrzał swymi ruchliwymi, ciekawymi oczkami na Olfena. Olfen
miał ochotę odwrócić wzrok, ale coś w tym kruku sprawiało, że nie był w
stanie. Ptak zdawał się go obserwować i ... Olfen nie był pewien –
badać? oceniać?
Kruk kłapnął czarnym dziobem, potrząsnął skrzydłami, zaskrzeczał i bardzo wyraźnie powiedział:
- Kiedy się zacznie, królu?
Olfen otworzył oczy ze zdumienia. Nim zdążył coś odpowiedzieć, ptak
poderwał się i wyleciał przez okno – to samo, przez które wleciał do
sali. Olfen patrzył w ślad za nim, kiedy to poczuł jak ktoś ciągnie go
za rękaw szaty.
- Olfen! – krzyknęła Adelaide. Olfen mrugnął dwa razy, wyrywając się z
dziwnego pół-snu. Jego żona patrzyła na niego z zatroskaniem i
czułością. Obrócił się i chwycił jej dłoń.
- Przepraszam, kochanie, zdaje się że przysnąłem. Mówiłaś cos?
- Pytałam tylko kiedy się zacznie... wszystko w porządku? – z twarzy
Adelaide nie znikało zatroskanie. Olfen tylko się uśmiechnął i objął ją
czule, przytulając do piersi. Wolał jednak świat bez gadających ptaków.
Mimo to zerknął jeszcze raz na okno przez które wleciał kruk. Było puste.
Podobnie jak tron Grodssona. Ojciec nie zwykł spóźniać się na obrady.
Zawsze twierdził, że nie przystoi to władcy. Powtarzał to Olfenowi przy
każdej okazji, żeby o tym pamiętał, kiedy to on będzie...
Królem?
Olfen znieruchomiał. Chwycił swoją żonę za ramiona i spojrzał prosto w jej ciemno-fioletowe oczy.
- Dlaczego nazwałaś mnie królem? – zapytał cicho.
Na twarzy Adelaide wymalował się wyraz zdziwienia. Pokręciła przecząco głową.
- O czym ty mó...
Donośny dźwięk trąb przerwał jej wpół słowa. Gwary umilkły i wszyscy
zgromadzeni w sali poderwali się z miejsc stojąc na baczność. Olfen też
wstał, wciąż przytrzymując swoją żonę za ramiona.
Do sali, w otoczeniu najbliższej świty, wszedł Grodsson, przystrojony w
wielki purpur-rowy płaszcz, czarną zbroję turniejową i złotą koronę
królewską, wykładaną szafirami i rubi-nami. Herold zapowiedział władcę
basowym głosem, jednocześnie wymieniając wszystkie jego tytuły. Olfen
zawsze uważał to za zbędne i sztuczne – i tak wszyscy znali je na
pamięć.
Grodsson przeszedł przez salę i usiadł na swoim wspaniałym tronie.
Gestem dłoni nakazał usiąść zebranym, tym samym rozpoczynając obrady
rady państwa.
Olfen zwykle nie zabierał głosu w obradach. Uczęszczał w nich też tylko
dlatego, że był to życzeniem jego ojca; po prawdzie, to nie
interesowały go sprawy państwa i wieczne kłótnie panów ziemskich. Tym
bardziej współczuł swojej żonie, która sama musiała się diabelnie
nudzić podczas tego typu zgromadzeń. Zawsze leżała oparta o jego ramię,
trzymając go za rękę. Olfen był pewien, że patrząc z daleka zdawała się
spać, co nie sprzyjało za dobrze jej wizerunkowi wśród szlachty. Mimo
to Olfen nigdy nie miał jej tego za złe – zbyt mocno ją kochał i zbyt
dobrze rozumiał, by mieć do niej jakiekolwiek pretensje.
Tym razem jednak było inaczej. Olfen i Adelaide słuchali obrad z
najwyższą uwagą i niepokojem. Już pierwsze wystąpienie lorda Kirgaarda
– którego ziemie graniczyły z Őrgenem – zapowiadało kłótnię, która
wybuchnie w czasie dzisiejszych obrad. Szlachcic ten, opowiedział
zgromadzeniu o napaściach i rabunkach Őrgenczyków na swoje ziemie.
Długo mówił o zniszczeniach i mordach, których dopuścili się sąsiedzi z
południa. Reakcja szlachty na te słowa była niezwykle gwałtowna – wielu
możnowładców, jak choćby lord Hansen nawoływali do niezło-cznego
wysłania kontyngentu wojska na południowe granice, do obrony przed
najeźdźcami. Inni, którym Olfen był niezwykle rad – jak na przykład
lord Svensson, nakazywali spokój i dokładne zbadanie sprawy.
Podkreślali, że dość niedawno oba państwa podpisały pokój wieczysty.
- Który właśnie został złamany! – krzyczał Kirgaard na całą salę.
Grodsson milczał. Olfen był pewien, że ojciec z najwyższą uwagą słucha
szlachtę, mimo to dostrzegł też, że król co chwilę zerka niespokojnie
na jedno, jedyne niezajęte tego dnia krzesło przeznaczone dla
możnowładców. Było to jedno z najbliżej ustawionych przy tronie
królewskim. Olfen doskonale wiedział do kogo należało.
Zimny dreszcz zmroził jego kark. Nie podobało mu się to wszystko –
gwałtowność szlachty, milczenie Grodssona, a nade wszystko – puste
krzesło stryja Kirsena. Olfen miał bardzo złe przeczucia. Bardzo złe.
- Musisz stąd wyjść – szepnął do Adelaide, chwytając ją za ręce. – Natychmiast.
Patrzyła na niego ze zdziwieniem.
- Nie mogę, dobrze wiesz, że twój ojciec...
- Nie wiesz do czego oni są zdolni – przerwał, mocno zaciskając jej
dłonie. – Nie wiesz do czego zdolny jest mój ojciec. Niczym nie różni
się od twojego, a oni – wskazał na szlachtę – niczym nie różnią się od
lordów w Őrgenie. I jednych i drugich przepełnia wieczna nienawiść.
Próbują się wzajemnie zniszczyć, a nie wiedzą, że niszczą przez to
samych siebie. Mój ojciec cię nienawidzi, Adelaide. Nienawidzi cię za
to, że jesteś córką swojego ojca. Jesteś krwią z krwi największego
wroga Grodssona. I nigdy się to nie zmieni – żaden pokój, rozejm, ślub
nic tu nie da. Ta nienawiść leży głębiej w jego duszy. Tylko krew może
ją zaspokoić. On stracił swych synów. Stracił swoje dzieci. I chce,
żeby jego wróg cierpiał tak samo. Nie, Adelaide, on wykorzysta każdą
okazję, żeby... żeby... Musisz stąd uciekać, zanim wszystko się
zacznie. Szybko! idź do mojej komnaty i czekaj tam na mnie. Wtedy...
Ale było już późno. Do izby, bez żadnej zapowiedzi, wpadł samotny,
zdyszany poseł, przerywając długi monolog lorda Stovenarda. Młody
chłopak upadł na jedno kolano przed tronem królewskim. W ręku trzymał
zawiniątko wielkości dzbana.
Grodsson nic nie powiedział. Wyraz jego twarzy nie zmienił się. Kamienna maska obojętności zasłaniała jego oblicze.
- Co ma znaczyć to najście?! – głośno zapytał któryś z lordów.
Poseł podniósł oczy, patrząc przerażonym wzrokiem na króla.
- Panie, jeśli można... – zaczął niepewnie, dysząc ciężko. Król dał
znak ręką, żeby kontynuował. – Panie, przybywam z południa...
Őrgenczycy, są wszędzie, napadli nas. Oni... – przełknął głośno ślinę
drżąc na całym ciele. – Oni...
- No mów, chłopcze – nalegał któryś ze szlachciców. Król milczał.
Poseł nie odpowiedział, położył tylko przed sobą pakunek i powolnym ruchem drżącej ręki ściągnął papier, ujawniając zawartość.
Ktoś krzyknął. Ktoś zaklął. Jakieś krzesło upadło z trzaskiem na
podłogę. Król wstał z przerażającą powolnością. Olfen poderwał się
gwałtownie i zasłonił swoim ciałem Adelaide.
Na podłodze leżała zakrwawiona głowa stryja Kirsena.
Cisza, która zapadła, zdawała się trwać wieki. Nikt nie ośmielił się nic powiedzieć.
Grodsson z kamienną twarzą spoglądał na głowę swojego brata. Powoli,
bardzo powoli, obrócił się patrząc na Olfena. A raczej na osobę która
stała za jego plecami.
- Nie ojcze... nie rób tego... – szeptał Olfen, kręcąc żałośnie głową.
- Brać ją.
Olfen wrzasnął gwałtownie i sięgnął do pasa, próbując wydobyć miecz,
który przed wieloma latami dostał od ojca. Dwóch strażników było już
jednak przy nim. Jeden chwycił go za przedramię, drugi powalił na
ziemię. Olfen zwalił się na posadzkę, uderzając głową o własne krzesło,
które przewróciło się z głuchym łoskotem. Dwóch kolejnych strażników
chwyciło przera-żoną Adelaide.
- Őrgen wypowiedział nam wojnę krwią i śmiercią – powiedział donośnie
Grodsson patrząc na milczącą szlachtę. – Odpowiemy mu tym samym.
Strażnicy wyprowadzili skamieniałą ze strachu Adelaide. Olfen krzyczał,
rwał się, wołał o pomoc. Nikt nie zareagował. Wszyscy w milczeniu
przyglądali się całej scenie.
- Przygotować wojska. Wyruszamy na Irgard – oświadczył król, poczym zdecydowanym krokiem wyszedł z sali.
Sztylet leżał w śniegu, niespełna cztery stopy przed wejściem do
katedry. Olfen nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości, widząc
podłużne zagłębienie, szerokie na dwadzieścia pięć cali, powstałe w
gwałtownie stopionym śniegu. Uważając na zranioną stopę zbliżył się do
filarów będących pozostałością ganku. Śnieżyca chwilowo ustała,
ukazując oczom Olfena cały płaskowyż, pokryty grubą warstwą śniegu. Nie
widząc nigdzie Strażnika, Olfen ruszył przez za-spy w stronę sztyletu.
Krew z rozciętego czoła ponownie kapała mu do oczu, znacznie zawężając
pole widzenia. Olfen nie kłopotał się jednak by coś z tym zrobić;
skupił się na jak najszybszym dotarciu do sztyletu – co wcale nie było
łatwe. Zważywszy na ranną stopę i wysoki śnieg nie poruszał się zbyt
szybko.
Kiedy wreszcie dotarł do miejsca gdzie upadł sztylet, Olfen natknął się
na kolejną przeciwność – ostrze, topiąc śnieg, zagrzebało się głęboką
pod pokrywą śnieżną. Na domiar złego wiatr, który w przeciwieństwie do
śnieżycy wcale nie ustał, zasypał wgłębienie, które Olfen dojrzał spod
wejścia do katedry. Kilka minut zajęło mu odkopanie miejsca w którym
leżał sztylet. Wreszcie wyciągnął swą broń spod śniegu. Łagodny dreszcz
ciepła, bijącego od sztyletu, delikatnie rozgrzał rękę Olfena.
Olfen uśmiechnął się chyba pierwszy raz tego dnia, uważnie ważąc
sztylet w dłoni. Broń ta, o niewiadomym pochodzeniu, niewątpliwie
stawiła arcydzieło sztuki kowalskiej. Krótka ręko-jeść, okryta
garbowaną skórą, idealnie pasowała do każdej dłoni. Okrągła, zabarwiona
na złoto głownia przedstawiała słońce. Ostrze lśniło żółtawym blaskiem.
Misterne ornamenty łagodnie ozdabiały krótką gardę. Najwspanialsze było
jednak kojące ciepło bijące od sztyletu. Po dotknię-ciu ostrze nie
parzyło, a mimo to dawało wrażenie ciepła i spokoju. Sztylet nie był
stworzony do walki z przeciwnikami materialnymi – krawędzie miał
zupełnie tępe. Tą broń wykuto do walki z innym rodzajem istot.
Olfen podniósł się ze śniegu. Pierwszy raz tego dnia ogarnęła go dziwna
otucha – katedra była niemal na wyciągnięcie ręki. Katedra, a wraz z
nią...
Olfen za późno dostrzegł stojącego przed nim Strażnika. Gdyby dojrzał
go ułamek sekundy wcześniej, być może zdołałby uniknąć ciosu potężnego
miecza. Widząc nadlatujące ostrze Olfen jedynie cofnął się o krok i
zasłonił ręką w obronnym geście.
Oliwna lampa roztrzaskała się pozostawiając po sobie donośne
echo. Jakby na zawo-łanie, wszystkie zapalone świece zgasły nagle pod
wpływem silnego, mroźnego podmuchu. W sali tronowej zapanowała groźna i
przygnębiająca ciemność. Trwała ona jednak tylko moment; służba prędko
zapaliła zgaszone źródła światła.
Olfen siedział nisko na tronie,
pustym wzrokiem wpatrując się w śnieżycę, przesłaniającą popołudniowe
słońce. Wiatr hulał po wielkiej sali, zasypując ją pojedynczymi,
drobnymi śnieżyn-kami. Kilka z nich raz po raz upadało na wielki
płaszcz, którym opatulony był książę, a także na gęsta brodę,
przepasaną cienkimi pasemkami siwizny. Wzrok Olfena, skupiony, ale i
pusty, spoglądał gdzieś w dal, próbując jakby ogarnąć świat ukryty za
białym płaszczem śniegu. Długie palce trzymał zaciśnięte nerwowo na
poręczy krzesła.
Pierwszy raz siedział na tronie. Pierwszy raz był władcą. Jeszcze kilka
miesięcy temu był-by pewnie dumny i niezwykle rad z tego zaszczytu,
teraz jednak nie przywiązywał najmniejszej wagi do tego wydarzenia.
Czuł się marionetką w rękach fatum, bezustannie prześladującego Odden i
Őrgen. W rękach losu, który zsyłał na nich – na niego – tylko śmierć i
zniszczenie, któ-rym był przeklęty. Całe jego życie zdawało mu się
przedstawieniem w którym odgrywa tragiczną postać, cierpiąc ku uciesze
tłumu. Bo czyż tak nie było? W chwili kiedy siedział na tronie jako
władcą państwa, które kochał i którym chciał panować w pokoju, jego
ojciec na czele armii właśnie pustoszył Őrgenu i oblegał stolicę -
Irgard.
Czarny kruk, który pojawił się nagle niewiadomo skąd, przysiadł na oparciu tronu. Pustymi oczami wpatrywał się Olfena.
- A więc powróciłeś... – szepnął Olfen. – Widzisz: jestem królem.
Kruk milczał.
- Rozejrzyj się. Znów jest jak dawniej. Śmierć depta nam po piętach,
Podąża za nami niczym cień. Ta wojna będzie trwać wiecznie. Mój ojciec
jej nie powstrzyma. I ja też nie.
Kruk milczał.
- Wielu ludzi zginęło. I po co? Dla jakiej sprawy? Dla kilku skutych
lodem kawałków ziemi? Dla bezwartościowych łupów? Pustych skarbów? To
wszystko nic nie znaczy. Tu nie ma powodu by walczyć. Nie ma żadnego
wytłumaczenia. To klątwa. I wszyscy będziemy nią obarczeni. Póki nie
pomrzemy.
Kruk milczał.
- Nikt nigdy nie zyskał nic na tej wojnie. Wszyscy tracą. Wszyscy umierają. Mój ojciec umrze. Ja umrę. Ty umrzesz. Wszyscy.
Kruk milczał.
Olfen osunął się na tronie. Przymknął oczy. Zapadł w sen.
We śnie zobaczył Adelaide. Stała pośrodku bezkresnego płaskowyżu,
skąpanego w śniegu. Wyciągała do niego rękę. Krzyczała coś, lecz Olfen
jej nie słyszał. Nie był w stanie ruszyć się z miejsca i podejść do
niej. Stał, jakby przykuty do podłoża, patrząc tęsknie za ukochaną.
Próbował ją zawołać. Żaden dźwięk nie przeszedł jednak przez jego usta.
Adelaide stała pośród śniegu. Teraz dopiero dostrzegł, że była bosa.
Nosiła na sobie białą suknię. Suknia, ku przerażeniu Olfena, była
postrzępiona, zalana krwią. Chciał wrzasnąć, lecz krzyk zamarł w jego
ustach. Z szyi Adelaide, rozciętej wzdłuż całej szerokości, ciekła
obficie krew, zalewając ramiona, ręce i piersi dziewczyny...
Adelaide obróciła się i wskazała coś za sobą. Dopiero teraz Olfen
dostrzegł wielką, masywną katedrę, która wznosiła się samotnie pośrodku
płaskowyżu... Dłoń Adelaide zdawała się mówić: Tam, mój...
- ... królu wszystko się zacznie. – Olfen poderwał się z tronu słysząc
znajomy głos. Spojrzał przez ramię, lecz dojrzał tam jedynie czarnego
kruka, który wpatrywał się w niego tym samym, monotonnym spojrzeniem.
- Czego chcesz ode mnie?! – wrzasnął Olfen. Kilku służących z drugiego
końca sali, obejrzało się na księcia. – Co ma się zacząć?! Wszystko już
się kończy! Wszystko!
Wrota sali tronowej otwarły się gwałtownie, a do środka wbiegł zdyszany
poseł w towa-rzystwie starego majordomusa. Na ich widok kruk poderwał
się i wyleciał przez uchylone okno.
Poseł upadł na kolana przed tronem.
- Panie, złe wieści z frontu – wydyszał ciężkim głosem. – Armia króla
Grodssona została wyparta spod Irgardu i wpadła w kleszcze Őrgenczyków
w zakolu rzeki Ikssyn... Nasze wojska bronią się w taborach, ale nie
utrzymają się długo... Król żąda wysłania posiłków!
- Przygotować wojska!
Olfen uniósł wzrok i dostrzegł ministra wojny, który wraz z
kilkunastoma możnowład-cami zajmował miejsca w sali. Olfen nie zauważył
ich wejścia.
- Przygotować wojska! – krzyknął powtórnie minister wojny. Możnowładcy
pokiwali głowami z aprobatą. – W koszarach czeka trzy tysiące pieszych
wojów. W ciągu dwunastu godzin ściągniemy pięciuset łuczników z
północnych marchii i trzystu konnych z zachodniej. W portach czeka
trzydzieści łodzi. Za trzy doby dopłyniemy do Őrgenu, a wtedy...
Olfen poderwał się z tronu. Szlachta umilkła.
- Stać... – powiedział cicho. – Nikogo nie wyślemy.
Przez chwilę panowała cisza. Potem, jak na zawołanie, wszyscy możnowładcy poderwali się z krzeseł.
- Król zażądał posiłków! Musimy...
- Pod nieobecność ojca, ja żądzę Oddenem. Nie wyślemy ani jednego
żołnierza. – Olfen zszedł z podwyższenia i skierował się w stronę
wyjścia.
Minister wojny zagrodził mu drogę. Wąsy drżały mu niespokojnie, w oczach płonął ogień.
- To niedorzeczność, chłopcze – wykrztusił przez zęby. – Król wydał rozkaz, a my go wykonamy.
- Zejdź mi z drogi – mruknął Olfen. Odepchnął ministra i przeszedł obok niego.
- To zdrada! – usłyszał Olfen. Zatrzymał się, a następnie obrócił.
Błyskawicznym ruchem wydobył miecz z pochwy. Nim minister zdążył
zareagować, ostrze przeszyło jego pierś. Krew trysnęła na
zgromadzonych. Kilka osób krzyknęło z przerażenia, poseł odskoczył to
tyłu, stary majordomus złapał się za serce i opadł na krzesło.
Oflen gwałtownie wyszarpał miecz z piersi ministra. Ten zachwiał się,
splunął krwią i upadł na posadzkę. Chwilę szamotał się w
przedśmiertnych drgawkach, po czym znieruchomiał.
Nikt się nie poruszył. Nikt nic nie powiedział. Wszyscy z przerażeniem
wpatrywali się w Olfena. Władca wytarł miecz w poły tuniki, a następnie
schował ostrze do pochwy. Kiedy to uczynił popatrzył po zgromadzonych.
Jego wzrok był pełny nienawiści, ale też niezachwianej pewności siebie
i... nieskończonego, całkowitego tryumfu.
- Nikogo nie wyślemy – powiedział cichym, ale zdecydowanym głosem. –
Mój ojciec rozpętał tę wojnę z własnej woli i z własnej woli poniesie
śmierć. – Spojrzał na martwego mini-stra, który leżał w kałuży krwi. –
Ktoś ma coś jeszcze do dodania? Nie? To dobrze.
Obrócił się na pięcie i wyszedł z komnaty.
Początkowo nie poczuł nic. Żadnego bólu, żadnego ukłucia, żadnego
nieprzyjemnego uczucia. Nic. Stał po prostu w tym samym miejscu, w
którym zaatakował go Strażnik. Pamiętał, że zasłonił się prawą ręką, w
której trzymał sztylet i przymknął oczy. Potem poczuł ciepło na twarzy,
jakby ktoś wylał na niego kubeł gorącej wody. Cofnął się o krok,
chwiejnie stojąc na nogach. Chciał unieść sztylet do ataku, ale nie
mógł… Zerknął w prawo. Nie trzymał już sztyletu w prawej ręce. W ogóle
nie miał już prawej ręki.
Ból poczuł dopiero teraz, patrząc na postrzępiony kikut, ucięty w
połowie przedramienia, widząc podarty kubrak, lejącą się krew, samotnie
wystającą zgruchotaną kość. Wrzasnął, gdy palące ogniki bólu przeszyły
jego nerwy i dotarły wprost do mózgu. Krzyczał wciąż, trzymając kikut i
próbując zatamować lejącą się strumieniami krew. Krzyczał, kiedy padał
w śnieg.
Olfen wielokrotnie był raniony w bitwach. Lecz to, co czuł teraz było
nieporównywalnie gorsze od wszystkiego co przeżył dotychczas. Ból był
tak silny, że Olfen powoli odchodził od zmysłów. Nie był w stanie
myśleć o ucieczce, o tym żeby wstać, o tym, że Strażnik wciąż tam jest
i zapewne przygotowuje się do ostatecznego ciosu. Leżał i krzyczał, a
otaczający go biały śnieg, powoli zmieniał barwę na czerwień…
Nagle Olfenowi ukazała się Adelaide. Zobaczył ją równie wyraźnie jak
tego dnia, kiedy skazał swego ojca na śmierć. Stała przed nim, w
postrzępionej, zakrwawionej, białej sukni. Mówiła do niego. Nie słyszał
co, ale się domyślał. Znów wskazywała na katedrę.
Jeśli teraz umrę, jej śmierć pójdzie na marne, przeszło Olfenowi przez
myśl. Z tym nie mógł się pogodzić. Ze wszystkim, tylko nie z tym.
Ból nie osłabł, ale mimo to Olfen podniósł się. Adelaide znikła, ale
jej miejsce zajął Strażnik. Wciąż stał tam, skąd zaatakował Olfena. W
dłoniach trzymał wielki oburęczny miecz, który był teraz umazany krwią.
Strażnik stał w bezruchu. Czemu nie atakuje?, zastanowił się Olfen. Po
chwili znał już odpowiedź. W pierś Strażnika, wprost nad miejscem w
którym ludzie mają serce, tkwił wbity sztylet Olfena. Ciepła aura
ostrza topiła pancerz Strażnika, zagłębiając się coraz dalej w
etery-czne ciało.
Sztylet w końcu przetopił się na wylot i upadł w śnieg. W tej samej
chwili Strażnik przewrócił się na bok. Zbroja rozsypała się na drobne
kawałeczki. Po eterycznym ciele nie pozostało ani śladu.
Zapach starych, murszejących ksiąg palił nozdrza Olfena. Trzy
dni, trzy noce i kilkadziesiąt wypalonych świec… Tyle zajęło mu
przeszukiwanie starożytnej, pałacowej biblioteki w poszukiwaniu księgi,
dzięki której miał zakończyć wojnę z Őrgenem.
Powoli kartkował
księgę. Wiedza w niej zawarta, spisana przed wiekami, miała wreszcie
wszystko zakończyć. Tak... ta bezsensowna rzeź, ten odwieczny spór z
sąsiadami wkrótce się zakończy. A on stanie się pierwszym w historii
królem Oddenu, który będzie panował w pokoju.
Rozległo się pukanie. Po chwili drzwi do komnaty uchyliły się. Do środka wszedł służący.
- Panie – zaczął nieśmiało – przybył poseł ze wschodniej marchii...
Olfen milczał. Stał tyłem wciąż kartkując księgę.
- Panie... Őrgenczycy splądrowali ziemie hrabiego Stokenssona... Idą
dalej na zachód... Przed świętem Długiej Nocy będą pod stolicą. Co
rozkażesz, panie?
Olfen nie odpowiedział. Przestał kartkować księgę. Nareszcie. Nareszcie znalazł to, czego szukał.
- Panie..? Co rozkażesz..?
Strona zapełniona była starożytnymi runami. Olfen uczył się ich w
dzieciństwie, toteż bez problemu mógł je rozszyfrować. Zaczął czytać.
Teraz już nie miał żadnych wątpliwości. To było to, czego szukał.
Służący odczekał jeszcze chwilę. Nie dosłyszawszy jednak żadnej
odpowiedzi swego pana, skłonił się i wyszedł z komnaty, zamykając za
sobą drzwi.
Olfen niżej pochylił się nad księgą. Runy układały się w słowa w jego
głowie, a wraz z każdym kolejnym Olfen czuł coraz silniejszą euforię.
Gdy przeczytał już wszystko, przyjrzał się uważnie rysuneczkowi, który
widniał u dołu strony. Piękna, gotycka katedra, wznosząca się samotnie
pośrodku płaskowyżu. Rysunek był niezwykle dokładny. Olfen dostrzegł
mistrzowsko odwzorowane szkarpy, witraże, ganki, rzeźby, pilastry,
stiuki, kandelabry...
Olfen potknął się o stary, zniszczony kandelabr, który leżał
przykryty kurzem i pyłem na kamiennej posadzce, pośrodku nawy głównej
katedry. Mężczyzna zachwiał się i upadł lewym barkiem na potężny filar,
który podtrzymywał od dawna nieistniejący już dach katedry.
Zadziwiające, że we wnętrzu katedry nie było ani jednej śnieżynki.
Resztki pozłacanego sufitu, niegdyś wspaniałego sklepienia
krzyżowo-żebrowego, czy wreszcie monumentalnego drewnianego dachu, nie
mogły zapewnić żadnej ochrony przed potężną śnieżycą, która dopiero co
przeszła przez płaskowyż. Sklepienie przypominało postrzępione, na wpół
wypalone poszycie namiotu. Ściany, w mniejszym, bądź większym stopniu
zawalone i zrujnowane, jakimś cudem podtrzymywały nędzne resztki dachu,
który zapewne niegdyś, w czasach świetności katedry, musiał stanowić
arcydzieło sztuki architektonicznej. Mimo tego wszystkiego we wnętrzu
było całkowicie sucho, a posadzka pokryta była jedynie kurzem, a nie,
jak być powinno, śniegiem. Jakby nad zrujnowanym dachem rozpięto
niewidzialną barierę, która chroniła wnętrze katedry przed opadami.
Olfen nie zastanawiał się jednak nad tym. Czuł się coraz słabszy i
zdawał sobie sprawę, że życie uchodzi z niego, niczym woda z dziurawego
bukłaka. Jako tako wykonany opatrunek na prawym ramieniu przesiąkał
obficie. Rana na czole znów się otwarła, sprawiając, że Olfen niemal
nie widział niczego przed sobą i raz po raz wpadał na jakieś resztki
starych rzeźb czy ozdób. Prawa kostka pulsowała zaś nieustępliwym
bólem, praktycznie uniemożliwiając Olfenowi poruszanie się.
Olfen jednak nie poddawał się. Był zbyt blisko, by teraz umrzeć. Zbyty
blisko, by pogrze-bać wszelkie swoje nadzieje. Gdyby teraz osunął się
na ziemię i położył do ostatniego snu (zmy-sły i zdrowy rozsądek
właśnie to mu podpowiadały), to śmierć setek rodaków, śmierć stryja
Ki-rsena, śmierć braci, śmierć ojca, czy wreszcie śmierć Adelaide,
poszłaby na marne. Nie mógł do tego dopuścić. To w jego rękach leżał
teraz los dwóch narodów. To od niego zależało jak się wszystko skończy.
Był ostatnim aktorem na scenie. Aktorem, który sam mógł napisać
zakończe-nie sztuki, w której występował. Wystarczyło tylko kilka
kroków...
Mimo krwi, która zalewała mu oczy, Olfen dostrzegał niewielkie
podwyższenie, znajdują-ce się na przecięciu naw katedry. Na ile to było
możliwe przyspieszył kroku. Kilka razy potknął się o leżące na posadzce
przedmioty, raz nawet upadł, głęboko haratając prawe kolano, ale mimo
to nie ustępował; trzymał się rozpaczliwie życia, które ulatywało z
niego coraz szybciej. Z każ-dym oddechem łapał coraz mniej powietrza, z
każdym mrugnięciem widział coraz mniej, każdy krok robił z coraz
większym wysiłkiem.
Krok przed podwyższeniem, na którym stał wysoki na pięć stóp piedestał,
Olfen potknął się i upadł na twarz. Na jedną, okropną chwilę stracił
dech. Już myślał, że to koniec, ale ciche westchnięcie i powietrze znów
wypełniające jego płuca przywróciły mu nadzieję. Obficie kaszl-nął
krwią i zacharczał. Nie mógł się poddać. Nie teraz.
Olfen nie mógł wstać, więc zaczął się czołgać w stronę piedestału. Cal
za calem zbliżał się do celu swej podróży. W chwili kiedy objął
ramieniem wąską kolumienkę, znów kaszlnął krwią. Brunatna posoka
pokryła piedestał ciemną, okrutną plamą gęstej krwi. Ostatkiem sił
Olfen wykonał jeszcze jeden wdech (być może ostatni w swoim życiu) i
podciągnął się na piedestale. Tam ujrzał to, co spodziewał się ujrzeć –
małą, glinianą czarkę. Chwycił naczynie i ostrożnie uniósł starając się
nie wylać zawartości.
Nareszcie. Nareszcie. Chciał krzyknąć głosem pełnym radości i tryumfu.
Nie miał w płu-cach jednak sił by wydać jakikolwiek dźwięk. Mimo to
euforia przepełniła jego ciało. W tej chwili zapomniał o bólu, o
zbliżającej się śmierci. Oto trzymał w rękach klucz do zwycięstwa,
klucz do wskrzeszenia zmarłych. Klucz do ostatecznego pokonania
odwiecznych wrogów.
Przyłożył czarkę do ust i ostrożnie przechylił. Czekał na smak boskiego
płynu, który najpierw zwilży jego wargi, potem język, a następnie
wypełni całe ciało...
Czekał, ale... nic się nie stało.
Czarka była pusta.
Trudno opisać przerażenie, gorycz porażki, rozczarowanie, wściekłość i
wszystkie inne uczucia, którymi, zamiast boskim płynem, wypełniło się
ciało Olfena. Odrzucił czarkę i osunął się na posadzkę. Chciał płakać,
żadna łza nie mogła jednak popłynąć z jego oczu.
Zawiódł ich. Zawiódł ich wszystkich. Olfen pomyślał o wszystkich tych,
których kiedy-kolwiek znał w życiu. Pomyślał o tych, którzy zmarli i o
tych co jeszcze mieli umrzeć. Być może właśnie w tej chwili, kiedy on
leżał umierając na posadzce starej, zniszczonej świątyni, Őrgen-czycy
wdzierali się stolicy Oddenu, paląc, rabując, mordując...
Kątem oka Olfen dostrzegł czarnego kruka, który przysiadł na
piedestale, w miejscu, gdzie jeszcze przed paroma chwilami stała
czarka. Kruk strzepnął śnieg ze skrzydeł i spojrzał swymi wielkimi,
bystrymi ślepiami na Olfena.
- I widzisz... wszystko się skończyło – rzekł Olfen, a przynajmniej
wydawało mu się że to uczynił, gdyż z jego ust wydobył się jedynie
niewyraźny charkot.
Kruk poderwał się z piedestału i przysiadł na nieruchomej piersi Olfena.
- O nie, królu. Teraz właśnie wszystko się zacznie – odparł kruk.
Olfen czuł, że umiera. W tej ostatniej chwili swego życia niczym
dziwnym nie wydawało mu się, że usłyszał głos mówiącego do niego kruka.
Przymknął oczy. Już nic nie miało znacze-nia. Pragnął tylko umrzeć i
dołączyć do Adelaide w zaświatach. Poczuć jej dotyk i zapach, usły-szeć
jej głos...
Gwałtownie otworzył oczy. Ten głos... głos kruka... Olfen znał ten
głos, był tego pewien. Spojrzał na czarnego ptaka. Ten przyglądał mu
się swymi niezwykłymi ślepiami.
I nagle Olfen pojął. Ten wzrok, ten głos... Nie było wątpliwości.
Należał do Adelaide... Ale jak to możliwe? Jego ukochana była martwa,
zgładzona przez ludzi Grodssona. Sam widział jej śmierć, sam płakał nad
jej martwym ciałem. Nie mogło jej być tutaj. Adelaide była od dawna w
zaświatach, czekała tam na niego...
I wtedy, leżąc umierający wiele mil od domu, zrozumiał całą prawdę.
Pojedyncze wypo-wiedzi, obrazy ludzi, których znał, kilka wydarzeń z
jego życia... wszystko pojawiało mu się przed oczami i nikło, niczym
rozwiana mgła.
Zobaczył jednego ze swoich sług, którego kazał ściąć za obrazę
Adelaide. Słyszał jego chrapliwy głos, równie wyraźnie jak tego
popołudnia niemal rok temu:
- Uważaj, mój panie. To czarownica. Wiedźma. Wiem to z całą
pewnością, mój panie. Na waszym miejscu, panie, związał bym ją i
wrzucił do rzeki, ot co. Tam gdzie jej miejsce, mój panie...
Sługa znikł, a jego miejsce zajęło posępne oblicze władcy Őrgenu, ojca Adelaide:
- Olfenie, synu. Daję ci mą córkę za żonę. Opiekuj się nią, gdyż będzie matką władców zarówno Oddenu, jak i Őrgenu...
Teraz ujrzał Korbissena, starego nadwornego maga królów Oddenu.
- Wyczuwam coś złego, Olfenie. Jakby jakieś silne źródło magii,
którego nie potrafię zlokalizować. Czuję je, od kiedy twoja żona tu
przybyła, mój drogi...
Wizja Korbissena rozwiała się równie szybko jak poprzednie. Przed
oczami zobaczył Adelaide. Pamiętał tę rozmowę, sprzed ledwie paru
miesięcy. Pamiętał to, co wtedy do niego powiedziała:
- Wkrótce urodzę ci syna, Olfenie. To będzie wielki władca, mój
mężu. Jako pierwszy w dziejach, zasiądzie na tronie dwóch państw...
Wreszcie ujrzał siebie sprzed kilku dni. Stał wtedy w komnacie dla
służby, trzymając w rękach zawinięte w pieluszki niemowlę. Obok, na
krześle, siedziała stara służąca, która niegdyś opiekowała się Olfenem,
gdy ten był jeszcze dzieckiem:
- Nianiu, ty jedyna wiesz o istnieniu tego dziecka. Wyjeżdżam w
podróż, która odmieni los naszego państwa. Wkrótce wrócę silniejszy i
na zawsze zapewnię pokój naszym ludziom. Do tego czasu musisz strzec
mojego syna. Wiem, że przy tobie będzie bezpieczny...
Ogrom prawdy spłynął na niego w jednej chwili. Wiedział już wszystko,
ale nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał w to uwierzyć. Wtedy, w
ostatniej minucie swego życia zrozumiał dla-czego zginęli jego bracia,
dlaczego Adelaide została jego żoną, dlaczego ojciec kazał ją stracić i
wreszcie – pojął co się stanie w przyszłości. Tak, przyszłość była
teraz dla niego równie jasna, co przeszłość i teraźniejszość. Nie
widział w niej tego, co chciałby zobaczyć – pokoju. Przyszłość była
pełna wojen i cierpienia. Klątwa miała trwać dalej, a on – umierając –
nie mógł nic temu poradzić.
Olfen nigdy jeszcze nie był tak przerażony jak w tej chwili. Próbował
krzyknąć, ale żaden dźwięk nie przeszedł przez jego gardło. Próbował
się zerwać z posadzki, ale kończyny odmówiły mu posłuszeństwa.
Kruk najwyraźniej odczytał myśli Olfena, gdyż pochylił swój czarny,
zakrzywiony dziób nad jego twarzą i cichym, upiornym głosem powiedział:
- Teraz właśnie wszystko się zacznie.
Dodaj komentarz